niedziela, 23 lutego 2014

Wioska San Pablo de Tocolla- wyprawa życia cz.II.


Zaczynam opisywać drugą część naszej wyprawy, choć przez kilka dni chodziłem z tym, jak mam się do tego zabrać, bo przecież nawet najpiękniejsze słowa, nie są w stanie przedstawić tego, co przeżyłem w dżungli, ale postaram się. To była naprawdę wyprawa mojego życia.
      Piątek, po godzinie 06:00 rano rozpoczęliśmy dzień od wspólnej Eucharystii, potem śniadanie, pakowanie rzeczy i w drogę. Na szlak wyruszyliśmy o godzinie 08:30, ale każdy z nas myślał, że spokojnie przez 6h dojdziemy do celu. Nasi przewodnicy to Saul, Misael i trzeci chłopak, to Ivan, my prosiliśmy tylko o dwóch, ale Ivan chciał iść z nami, odwiedzić swoją rodzinkę w tej wiosce. Przed wyprawą myślałem sobie, że to będzie taki dłuższy spacer, mamy wodę, jedzenie, damy radę. I tak ruszyliśmy w nieznane dla nas, w dżunglę. Na początku każdy z nas miał uśmiech na twarzy, nie  było tak źle, idąc przez nieznaną drogę. Pierwsze i dosyć poważne trudności pojawiły się, kiedy trzeba było przechodzić przez „mosty”, czyli powalone drzewo, w dole rzeka, albo spory strumyk. I wtedy człowiekowi udziela się coraz większa adrenalina, rośnie napięcie- bo przecież trzeba tak uważać, żeby nie wpaść do wody. Jak człowiek bardzo się skupia i napina, żeby móc przejść dalej, żeby dotrzeć do celu. Po kilku godzinach marszu, plecak który niosłem zaczął mi trochę dokuczać, po prostu z każdą chwilą stawał się coraz cięższy. Miałem sporo wody i dlatego, było tak ciężko.  Na każdym postoju po jakimś czasie zauważyłem, że nasi przewodnicy nie mają nic do picia i do jedzenia, dlatego też musieliśmy się dzielić z nimi swoim prowiantem, trochę to takie dziwne, że oni nic nie  zabrali do jedzenia i picia, i w ten sposób nasze zasoby wody i pożywienia bardzo szybko się kurczyły, a droga przed nami wciąż długa. Idąc przez dżunglę można było podziwiać piękną przyrodę i bujną roślinność. Na własne oczy widziałem małpę na drzewie, węża, która na szczęście nie był jadowity i małą czarną żmiję- od której ukąszenia człowiek umiera. Również dwa razy na naszym szlaku było mnóstwo bardzo gryzących i dużych mrówek, i dlatego musieliśmy biec, aby żadna z nich nas nie ugryzła. Kiedy upłynęło 6h, ktoś z nas zapytał, gdzie jest ta wioska, okazało się, że brakuje nam do celu jeszcze kilka godzin- i wtedy sobie pomyślałem, że ta wyprawa będzie trwać dłużej. W pewnym momencie, Gabrysia z przewodnikiem Misaelem poszli trochę szybciej, ponieważ nasz przewodnik chciał jeszcze za dnia zwodować naszą łódkę, którą trzeba dopłynąć do wioski. Z każdą chwilą brakowało mi sił, i od czasu do czasu pytałem się Saula, czy daleko jeszcze. Po jakimś czasie swój plecak oddałem jemu, aby to on niósł- ponieważ nie mieli  swojego prowiantu, to niech niosą nasz, a i tak my się z nimi dzielimy. Wiedziałem, że po godzinie 18:00 zaczyna się robić ciemno, a my w dżungli, czy daleko jeszcze? Tego nie wiedziałem, to chyba wiedział tylko nasz przewodnik. Kiedy zrobiło się już ciemno, nam zostało do przejścia bardzo trudny odcinek, takie małe bagna, woda i błoto, do tego ciemno- mieliśmy latarki, ale i tak w moich butach było pełno wody i błota- szedłem taki zmęczony z nadzieją, że w końcu wyjdziemy z tej dżungli, zobaczymy łódkę i popłyniemy do wioski na upragniony odpoczynek. Kiedy zapadła noc, dzięki Bogu była piękna pogoda, pełnia księżyca, gwiazdy na niebie, a my szliśmy już bardzo zmęczeni. I w pewnym momencie mówię do grupy „czuć benzynę”, i faktycznie po paru krokach zobaczyliśmy brzeg rzeki Algodon, Misaela i Gabrysię przy łódce, teraz czekała nas nocna podróż łódką peke-peke do wioski. Wyczerpani, ale zadowoleni, że już jesteśmy blisko naszego celu. Płynąc rzeką Algodon, nocą mogliśmy podziwiać ciszę i piękno tajemniczej dżungli, po ok. 40 minutach dopłynęliśmy do wioski. Wszędzie ciemno, cisza, spokój, było po godzinie 20:00. Doszliśmy do chałupki, w której będziemy spać. Zdjąłem swoje buty całe w błocie, wysiadając jeszcze z łodki wpadłem w takie błoto, że Saul musiał mnie wyciągać, bo sam nie mogłem się wydostać. Nasza kolacja była przepyszna- każdy z nas zjadł gorącą zupkę chińską, jakiś rosół z kury, przepyszna. Byłem taki zmęczony, że myślałem tylko o pójściu spać, ale powolutku w naszej chatce gromadzili się ludzie, i ktoś zapytał, czy ksiądz nie ochrzci dzieci. Przyznam się, że na początku tylko myślałem o odpoczynku, ale po krótkiej chwili, kiedy odzyskałem trochę sił, zorganizowaliśmy małe nabożeństwo i wszystko pięknie wyszło- Pan Bóg dał nam siły. Ochrzciłem dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, wcześniej Gabrysia powiedziała krótką katechezę na temat sakramentu chrztu świętego, było błogosławieństwo wody, poświęcenie domu i każdej osoby, wspólna modlitwa i błogosławieństwo wszystkich ludzi na zakończenie celebracji. Jakie to wszystko niesamowite, tutaj padam z wyczerpania, a za chwilę mam siłę, żeby działać w Imię Jezusa Chrystusa. Każdy z nas miał różne myśli, że nasi przewodnicy nie powiedzieli nam, że ta wyprawa trwa więcej niż 6h, że byliśmy słabo do niej przygotowani, nie mieliśmy dobrej kondycji, zapomnieliśmy zabrać świeczek dla siebie i dla ludzi w wiosce, mieliśmy za mało wody i jedzenia, bo przecież trzeba było podzielić się z przewodnikami.  Ale jedno było pewne, byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy do wioski San Pablo de Tocolla. Kiedy usłyszałem od ludzi, że ostatni raz u nich ksiądz był w 1995 roku, to aż nie chciało mi się wierzyć, prawie 20 lat temu. I teraz my przychodzimy do tych ludzi z misją, z sakramentami Pana Boga. Rozdaliśmy ludziom także różańce i małe książeczki do modlitwy, a dla dzieci nie zabrakło cukierków.
Przed pójściem spać oczywiście nie zabrakło odrobiny mocniejszego alkoholu, co by zabić wszystkie niepotrzebne bakterie w moim żołądku, ponieważ nie wspomniałem wcześniej, że kiedy brakowało wody, to piłem wodę z rzeki i strumyków płynących w dżungli, i nawet nie odstraszała mnie myśl, że mogę nabawić się robaków czy innego zatrucia pokarmowego. Kiedy człowiek jest spragniony, to pije. A ta woda była naprawdę czysta, pływały w niej małe rybki.
Przed godziną 23:00 leżałem już w swoim hamaku, pierwszy raz w życiu będę spał w nowej wersji łóżka, miałem na sobie kurtkę, żeby było cieplej. Zasypiając bałem się przekręcić na bok, że wylecę z hamaku i spadnę na podłogę, ale i tak się wyspałem, ponieważ byłem bardzo zmęczony. Ciekawostką jest to, że w tej wiosce nie było w ogóle komarów, nic nas nie pogryzło. I samo położenie tej wioski jest cudowne i prześliczne, nad rzeką Algodon. Panie Boże, dziękuję Tobie za ten dzień, za to, że nas prowadziłeś przez dziki szlak w dżungli, że nikomu nic się nie stało.
Moja ostatnia myśl przed snem- jutro czeka mnie powrót...
            Sobota- pobudka po godzinie 06:00, spałem bardzo dobrze, tylko noc była za krótka dla mnie. Nawet się wyspałem w hamaku, ale bałem się przekręcić na bok, że wylecę z niego i spadnę na podłogę. Śniadanko, jakieś ciastka, trochę wody, i jakiś proszek przeciwbólowy, choć i tak odczuwałem ból swoich nóg. Pięknie było widać wschód słońca nad rzeką, jak kolejny dzień budzi się do życia. Pożegnaliśmy się z mieszkańcami naszej chatki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na początku miła sprawa, bo płynęliśmy łódką po rzece, ale później trzeba było już stanąć na własne nogi, i z tym już było gorzej. Po dwóch godzinach marszu przyszedł na mnie taki kryzys, takie zmęczenie organizmu, że pomyślałem sobie, że nie dojdę. A jeszcze wczoraj rozważaliśmy taką opcję, żeby wrócić z tej wioski łódką peke-peke, ale podróż trwa dwa dni, a druga sprawa, że w wiosce nie ma tak dużej ilości paliwa, żeby dopłynąć do Esrecho. Dlatego też bardzo szybko zrezygnowaliśmy z tej opcji, wybierając 12- godzinny marsz przez dżunglę. Kiedy byłem tak zmęczony, to sobie myślałem, że przecież znam już drogę powrotną, i wiem, co mnie czeka, ale mimo tego brakowało sił. W pewnym momencie, Gabrysia, Beata i Szymon poszli swoim tempem, a ja z przewodnikami swoim krokiem, szliśmy trochę wolniej, ponieważ przewodnicy nieśli nasze bagaże. Na kolejnym wspólnym postoju, byłem tak zmęczony, że nawet nie chciałem jeść kanapki, ale dziewczyny szybko mnie do tego zmobilizowały, musiałem odpocząć. W głowie myślałem sobie o coca-coli, brakowało mi energii i cukru, same cukierki landrynki to za mało. I tak mówiłem do pozostałej grupy, że jak dojdziemy do domu, jak tylko wyjdziemy z dżungli, to napiję się tego napoju, który sam w sobie ma mnóstwo cukru.  Pijąc wodę ze strumyków, Saul podsunął mi wspaniały pomysł, abym do butelki z wodą wrzucił kilka cukierków, które się rozpuszczą i woda będzie słodka. To był cudowny pomysł. Na dwie godziny przed dojściem do celu, zjadłem swojego ostatniego małego batonika, i jeszcze podzieliłem się nim ze swoimi przewodnikami, bo przecież oni też potrzebowali pokarmu. A przecież bez przewodnika, to ja sam bym zginął w gąszczu tej bujnej roślinności. dąc przez dżunglę, toczyłem wewnętrzną walkę ze swoim zmęczeniem, z bólem nogi. Bardzo zależało mi na tym, aby za dnia przejść te wszystkie mosty, które na nas czekały, aby za dnia wyjść z dżungli. Od godziny 15:00 zacząłem się tak prywatnie modlić, prosząc Pana Boga o siły. Szedłem sobie swoim równym tempem, starałem się nie zatrzymywać i nie robić niepotrzebnych postojów, zależało mi bardzo na tym, aby wszystkie trudności na drodze pokonać za dnia. Kiedy zaczęliśmy przechodzić przez te różne kładki, i skończyliśmy, spotkała nas kolejna niespodzianka- straszna ulewa- teraz to już w ogóle nie było widać naszego szlaku, tylko jeden wielki potok wody. Idąc po wodzie, musiałem dwa razy albo i więcej  uderzyć nogą o coś, bo jak się później okaże, stłukłem sobie dwa palce, tak porządnie, że paznokcie są martwe, ale na pewno odrodzą się nowe. Idąc w deszczu, odzyskałem trochę sił, choć gorzej się szło po tym błocie. Ale czułem już, że jesteśmy blisko domu. Po godzinie przestało padać, a my z każdą chwilą byliśmy coraz bliżej Estrecho. O godzinie 18:00 wyszliśmy z dżungli, udało nam się za dnia, jeszcze godzinka i będziemy na lotnisku, skąd motokarem dojedziemy do domu- i tak się stało. Wychodząc z dżungli, widziałem jak gdzieś tam daleko nad miastem z lewej strony  przechodzi burza, błyski piorunów oświecały całe miasteczko- fantastycznie to  wyglądało, a burza była daleko od nas. Byłem taki szczęśliwy, że jesteśmy już w bezpiecznym miejscu. Zadzwoniłem do Gabrysi, aby Beata zamówiła nam motokar, który przyjedzie po nas, i tak się stało. Wracając do domu, zatrzymaliśmy się, i w sklepie kupiliśmy coca-colę, taką dużą butelkę. Saul, Misael i ja jadąc motokarem piliśmy ten pyszny i niezdrowy napój, ale mi naprawdę brakowało cukru i energii w moim organizmie.
Cali i zdrowi dotarliśmy do domu. Prysznic, kolacja i spanie, tak byliśmy zmęczeni. Przy kolacji trochę dzieliliśmy się swoimi przeżyciami. Jutro rano mamy  mszę o godzinie 7:30 i chrzest, ciężko będzie wstać, ale na pewno się uda. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak wyczerpany, i szczęśliwy. Pan Bóg naprawdę nas strzegł w tej dżungli, żeby nikomu nic się nie stało.
Niedziela- wstaję z wielkim opóźnieniem, i z bólem nóg, ledwo chodzę. Poranne kąpiele i ruszam do kościoła, ale s. Lupe mówi mi, że poczekamy jeszcze z mszą, bo pada deszcz, i ludzie jeszcze nie przyszli. Podczas odprawiania mszy świętej, nie byłem w stanie klękać, tak bardzo odczuwałem ból swoich nóg. Msza święta z chrztem została odprawiona, zjedliśmy wspólnie śniadanie i z powrotem każdy wrócił do swojego łóżka. Ludzie nam się dziwili, że tacy zaprawieni jesteśmy w chodzeniu, bo nikt z nich nie robi tak, że z dnia na dzień wraca. Tylko po dwóch, trzech dniach pobytu w wiosce, dopiero się wraca do Estrecho, a my pokonaliśmy ten dystans z dnia na dzień-niewiarygodne, ale prawdziwe.
Po południu popłynęliśmy sobie na drugi brzeg rzeki Putumayo, i stanęliśmy na ziemi kolumbijskiej. Odwiedziliśmy małą wioskę, która graniczy z Estrecho .To na co zwróciliśmy uwagę, to porządek i lepsze wykonanie domków. Krótka była nasza wizyta w Kolumbii, ale za to mogliśmy podziwiać piękny widok rzeki Putumayo z drugiego brzegu.
 Wieczorem mieliśmy ochotę na zupkę chińską, a Beata usmażyła nam frytki, pyszna kolacja. I jutro już poniedziałek, i czas powrotu do Iquitos. Jeśli będzie ładna pogoda i nasz samolocik przyleci.
            Poniedziałek- przez głośniki, które są rozmieszczone w miasteczku (taki radiowęzeł), dowiadujemy się, że samolot wyleciał z Iquitos, i niebawem wyląduje u nas. Po śniadaniu, spakowani żegnamy się i ruszamy na lotnisko. Oczywiście znów każdy bagaż jest ważony i każdy pasażer. Dowiedziałem się, że po tej wyprawie ubyło mnie 2kg.  Po 40 minutach lotu byliśmy już w Iquitos.
To była moja pierwsza wyprawa w głąb dżungli, niesamowita przygoda i doświadczenie tego, że ludzie potrzebują kapłana, bo przecież my szliśmy do tych ludzi z przesłaniem Dobrej Nowiny- że Jezus Chrystus jest naszym Zbawicielem i Bogiem. To Pan Bóg czuwał nad nami.
Panie Boże dziękuję Ci za dar życia.



















           

piątek, 14 lutego 2014

Wyprawa do Estrecho- część I.

W końcu udało mi się spisać trochę wspomnień z wyprawy do Estrecho, która miała miejsce w tym miesiącu.Pobyt w Estrecho trwał 5 dni. To dopiero pierwsza część, obiecuję, że druga pojawi się niebawem. Zapraszam do lektury.
 Środa, dzień I
O godzinie 06:00 rano byliśmy już na lotnisku wojskowym, skąd awionetką mieliśmy polecieć do Estrecho. Przed wylotem każdy z nas został zważony i nasz bagaż. Musieliśmy dopłacić 12 soli za nadbagaż, czyli jakieś 3 zł za każdy kilogram. Przed godzina 09:00 wystartowaliśmy z lotniska, i dzięki Bogu, ponieważ podczas nocy padał strasznie deszcz i była burza. Lot trwał 45 minut i widok był imponujący, miasto Iquitos widziane z lotu ptaka, rzeka Nanay i Amazonka, piękne to wszystko. Najlepszy był start, kiedy taki malutki samolocik wzbija się w powietrze, na pokładzie wszystkich osób było 10 i trzech pilotów wojskowych, młodych chłopaków. Podczas lotu mogłem zachwycać się pięknem dżungli i rzeki Amazonki a na zdjęciu widoczna jest rzeka Algodon, i tez przyszła mi taka myśl, żeby po wylądowaniu zrobić sobie zdjęcie w kabinie pilota. Kiedy było już widać miasteczko Estrecho położone nad rzeka Putumayo, poczułem taką ogromną radość, że zaraz wyląduję w nowym miejscu i przez te kilka dni poznam nowych ludzi, i tak też się stało. Na lotnisku, bardzo małym, jeden pas w polu stało mnóstwo motokarów i było dużo ludzi, każdy z nas myślał, że to komitet powitalny przygotowany specjalnie dla nas, jak się później okazało, była to kampania wyborcza. A ja grzecznie zapytałem pilota, czy mogę sobie zrobić z nim zdjęcie w kabinie samolotu, oczywiście się zgodził, a ja siedziałem za sterami małej awionetki.Wysiadając z samolotu panowie z policji poprosili nas o nasze dokumenty i powiedzieli nam, żebyśmy się zgłosili na policje i zarejestrowali nasz pobyt w miasteczku, tak tez uczyniliśmy. Miasteczko Estrecho liczy sobie jakieś 4 tysiące ludzi i jest największym miastem położonym nad rzeką Putumayo po stronie Peru. Wystarczy przepłynąć rzekę i jest się już w Columbii, mam nadzieję że któregoś dnia zorganizujemy sobie wycieczkę po rzece. Po dotarciu do domu, ja z ks. Szymonem poszliśmy zobaczyć swoje pokoje, super drewniana chatka i prawdziwie misyjny klimat, nasz pokój znajduje blisko rzeki. Po rozpakowaniu rzeczy poszliśmy na śniadanie, a potem na krótki spacer po miasteczku, oczywiście dla ludzi biali ludzie tutaj to atrakcja, każdy nas obserwował i przypatrywał się nam. Było bardzo ciepło, dlatego poszliśmy na cos zimnego do picia. Beata u siebie w domu nie ma lodówki, nie ma prądu i wody bieżącej. Korzysta się tutaj z deszczówki, dlatego jest dużo plastikowych beczek, w których jest gromadzona woda. Służy do wszystkiego, do mycia się, do prania, do gotowania i picia później. Dla mnie chłopaka z miasta trudno jest mi wyobrazić sobie, jak tak można żyć. To co mnie tutaj zachwyca to piękne widoki, cisza i spokój, można zauważyć, że brakuje tutaj cywilizacji. W tym miasteczku jest tylko jeden samochód i to urzędowy, i są jakieś motokary, ale bardzo mało. Głównie ludzie poruszają się łódkami peke-peke, a do Iquitos można dostać się awionetką, lot jest krótki albo lanczą, większą barką-wtedy podróż trwa dwa tygodnie przez Columbie i Brazylie dopływa się do Iquitos. Wole samolot. Po obiedzie była zasłużona sjesta a potem msza święta, odprawiona w ciemnościach przy świeczkach, niesamowity klimat, i do tego jeszcze padał deszcz i była burza. Przed mszą święta przyszła młoda kobieta z pytaniem, czy nie ochrzczę jej dziecka, oczywiście się zgodziłem, i jutro mamy pierwszą katechezę na temat sakramentu Chrztu świętego.  Potem poszliśmy na kolację, również przy świecach, i do kolacji dołączyła się do nas s. Lupe, niesamowita osoba, która w tej miejscowości posługuje już 48 lat ,z zapartym tchem słuchaliśmy jej opowiadań na temat życia tutaj. Po kolacji zmywanie naczyń w miskach z woda z deszczu, ja przyświecałem latarką myjącym naczynia-zupełnie inny świat niż w Polsce, nawet niż w Iquitos, mam już porównanie, i na wiosce żyje się zupełnie inaczej. Mi osobiście chyba najbardziej brakowałoby wody bieżącej i prądu, to takie podstawowe potrzeby człowieka a jednak można się przyzwyczaić do takiego trybu życia. Człowiek kładzie się spać bardzo wcześnie, bo co można robić po ciemku, ale też i wstaje skoro świt, żyje zgodnie z naturą, i to jest zdrowsze dla człowieka. Trzeba wykorzystać światło dzienne, i to jest bardzo dobre dla oczu. Pierwszy dzień dobiega końca w Estrecho, piszę na swoim tablecie, trochę cywilizacji mam w swoim pokoju, i wykorzystuje wolne chwile na swoje zapiski. Mnóstwo wrażeń dziś miałem i za to wszystko dziękuję Panu Bogu. Wieczorem mamy trochę światła, bo posiadają tutaj agregat pradu-2h-3h w zupełności wystarczy, a druga sprawa, że paliwo jest drogie. Zasypiam zmęczony i pełen wrażeń, i mam nadzieję, że jutrzejszy dzień będzie również interesujący i pełen przygód.

Czwartek, dzień II
Pobudka po godzinie 06:00, bo mamy mszę o 06:30, choć znając niepunktualność Peruwiańczyków, oczywiście zaczęliśmy dużo później, ale to normalne. Dziś tez miałem ciekawe doświadczenie z Panem Jezusem w tabernakulum, ale to zbyt osobiste i zostawiam to dla siebie, czasami człowiek nie wie do końca jak ma się zachować, jak postąpić, jest mnóstwo pytań i sytuacji trudnych do rozwiązania i trzeba szukać prawidłowych odpowiedzi. Jednym zdaniem może tylko- miałem wątpliwości, czy naprawdę w tabernakulum jest obecny Najświętszy Sakrament, Pan Jezus…wszystko skończyło się dobrze. Po mszy świętej mieliśmy kilka osób do spowiedzi, ludzie korzystają z obecności księży, bo nie wiedzą kiedy następnym razem w ich miejscowości będzie ksiądz. A w Polsce ludzie maja pod dostatkiem kapłanów i tak zaniedbują sakrament pojednania z Bogiem. Cieszę się, że tutaj Pan Bóg posługuje się mną, że w Jego imię mogę sprawować sakramenty święte, mówić o Bogu. Widzę, jak bardzo brakuje tutaj kapłana, takie spore miasteczko, owieczki bez pasterza, smutne ale prawdziwe. Myślę, że ludzie potrzebują tutaj bardzo katechezy, regularnych spotkań modlitewnych, takiej ciągłej formacji duchowej. Wiem, że przez te pięć dni tutaj nie wiele możemy zrobić, ale już to, że ci ludzie będą mieć Eucharystię, że mogą przystąpić do spowiedzi, to jest już dla nich bardzo ważne. Potrzebują tego pokarmu duchowego, nasza wiara potrzebuje ciągłego kontaktu z Panem Bogiem. Wiem, że ten nasz pobyt na pewno przyniesie owoce duchowe. Wszystko co robimy, robimy dla Jezusa. Dziś zwiedziliśmy również ogród, który prowadzi siostra Lupe,  można było poznać różne owoce, rośliny, a potem pojechaliśmy odwiedzić różne rodziny. Miałem okazję poznać swoją rodzinę, mówię tak, ponieważ jest to rodzina, którą co miesiąc wspieram finansowo. Postanowiłem od stycznia dzielić się tymi pieniędzmi ,co dostaję z wikariatu, oddaje tzw. "dziesięcinę" ze swoich niewielkich zarobków. Wiem, że  dla tej rodziny jest to ogromna pomoc, a ja chcę podzielić się tym, co mam. Moja rodzinka liczy czworo dzieci, trzech chłopców i dziewczynkę. Będąc w Iquitos pieniądze przesyłam przez Beatę, polską misjonarkę, która pracuje w Estrecho. Ludzie tutaj żyją naprawdę biednie, a żywność jest dwa razy droższa niż w Iquitos. Dziś nawet mieliśmy problem z kupieniem coca-coli, ponieważ barka z żywnością nie dopłynęła do miasteczka, i żywność kończy się w sklepach. Poznaliśmy również dziś rodziny kolumbijskie, które mieszkają w Peru, czasami nielegalnie, uciekły z Kolumbii. O godzinie 16:00 miałem spotkanie z rodzicami i chrzestnym w sprawie chrztu, który odbędzie się w niedzielę. Prowadziłem katechezę  na temat tego sakramentu, ciekawe doświadczenie. Oczywiście, rodzice dziecka i chrzestni nie maja ślubu kościelnego, ale sakramentu chrztu świętego udzielam dziecku, ciężko byłoby rodzicom znaleźć rodzicom dziecka chrzestnych, którzy maja sakrament małżeństwa. Na spotkanie dziś przyszła tylko matka dziecka i ojciec chrzestny, pozostali byli w pracy. W rozmowie z ojcem chrzestnym, mogłem wywnioskować że troszczy się o swoja rodzinę, żyje ze swoja rodzina już 20 lat, ma dzieci, prace. Zaś matka dziecka siedziała cicho i spokojnie. Wiem, że dziecko potrzebuje sakramentu chrztu świętego, i mam nadzieję ,że rodzice dobrze wychowają swoje dziecko. Czego mogę żądać od tych ludzi, skoro tutaj nie maja księdza na stale, cieszę się z tego, że chcą ochrzcić swoje dziecko. W takiej malej miejscowości życie wygląda zupełnie inaczej, niż w mieście. Kiedy wschodzi słońce, budzi się życie, kiedy zachodzi-wszyscy idą spać, bo co można robić po ciemku. Dla mnie jest to zupełnie nowe doświadczenie życia poza cywilizacją.
Wieczorem wspólnie ze swoimi znajomymi ustaliliśmy, że jutro wybieramy się z misją do wioski, która jest położona 6h marszu z Estrecho. Oczywiście będzie to wyprawa życia dla mnie i druga sprawa, że będziemy nocować w wiosce w dżungli- żadne biuro podróży nie zorganizuje ci takiej wyprawy. Będziemy żyć w takich warunkach jak oni, spać tak  jak oni, poczujemy prawdziwe życie w środku dżungli. Zabieramy swoje jedzenie, rzeczy do spania, wodę. Razem z nami powędruje dwóch przewodników. O godzinie 06:00 mamy msze a potem po śniadaniu wyruszamy w drogę. Jestem bardzo ciekawy jak nam się powiedzie ta wyprawa. Oczywiście mam już przygotowany program ewangelizacji, katechezę, aby trochę powiedzieć tym ludziom o Panu Bogu.
Panie Boże pobłogosław nam jutrzejszą wyprawę, czuwaj nad nami i prowadź nas bezpiecznie do tych ludzi, którzy czekają na Twoją Ewangelię Miłości.
Druga część wyprawy już wkrótce…

















poniedziałek, 3 lutego 2014

Sobota-Niedziela.

Sobota-Niedziela

O godzinie 06:40 po raz kolejny przyszło dwóch panów, którzy przeprowadzili akcję „okadzenia” naszego domu i wszystkich budynków, aby zapobiec chorobie denga, która jest przenoszona przez komary. Po tym, jak trująca substancja zostanie rozpylona, nie można wchodzić do pomieszczenia przez godzinę. Dlatego też, razem z Pawłem poszliśmy sobie na śniadanie. Sobota upływała spokojnie, po obiedzie pojechałem do centrum, aby kupić bilet na samolot do Estrecho, miejscowość na północy Peru, graniczy z Kolumbią. W najbliższą środę wraz z Gabrysią i ks. Szymonem udajemy się tam, aby odwiedzić Beatę, świecką misjonarkę. Dla mnie będzie to pierwsza wyprawa poza Iquitos, odkąd tutaj jestem. Lot ma trwać około 1h. Startujemy w środę bardzo wcześnie, o godz. 06:00 rano. I wracamy w poniedziałek. W Estrecho nie ma księdza, są tylko siostry zakonne, dlatego też przez te kilka dni będziemy odprawiać tam Msze święte, dla ludzi to jest bardzo potrzebne, bo w takich wioskach bardzo rzadko są odprawiane msze, ponieważ nie ma księży.
Po obiedzie dowiedziałem się, że w niedzielę mam jeszcze jedno dodatkowe zastępstwo w parafii Ducha świętego o godzinie 07:00, a nastawiałem się na to, że pośpię sobie-ci, którzy mnie trochę znają, wiedzą że lubię sobie dłużej pospać. Wieczorem po sobotniej Mszy świętej bardzo szybko położyłem się spać, wiedząc że jutro muszę wcześniej wstać, aby dojechać do innej parafii i odprawić tam mszę.
Niedziela, godzina 05:30, słyszę jak pada deszcz za oknem, to zapowiada się ciekawa wyprawa w deszcz-tak sobie pomyślałem. Kiedy w Iquitos pada deszcz i jest wczesna pora, albo późna  to wówczas cena przejazdu motokarem rośnie, i tak jadąc rano zapłaciłęm 5 soli, a wracając (kiedy już nie padało i było trochę później) zapłaciłem 3 sole. Tak już jest w Iquitos. Dziś również przeżywaliśmy Dzień Życia Konsekrowanego, dlatego też zaprosiliśmy nasze siostry zakonne-sąsiadki na uroczysty obiad do restauracji, było wspaniale, dużo śmiechu i bardzo pyszne jedzenie. Przed obiadem, przed wyruszeniem w ogrodzie, który znajduje się obok naszego i sióstr domu, na drzewie dopatrzyliśmy się iguany, bardzo dobrze była zamaskowana wśród zieleni. Możecie sobie ją zobaczyć na zdjęciu, z bliska i z daleka. Niesamowite, że takie stworzenia mieszkają blisko nas. Wieczorem pojechałem, do innej parafii, aby odprawić mszę, i podczas odprawiania zapomniałem o Gloria, ale na szczęście kleryk mi przypomniał, że dziś niedziela i śpiewamy Gloria- tak naturalnie powiedziałem do ludzi- zapomniałem o Gloria, ale teraz możemy wspólnie zaśpiewać- ludzie tak się uśmiechnęli miło, że tak naprawdę nic się nie stało. Ja też śmiałem się sam z siebie. Przed zakończeniem Mszy było błogosławieństwo wody i pokropienie nią ludzi, tu w Peru jest to bardzo ważne dla ludzi, ludzie lubią dużo gestów i symboli. Wróciłem do domu i byłem już zmęczony, i niedziela dobiega końca.
Dziś również dowiedziałem się, że jedna z dziewczyn  wstąpiła do zgromadzenia naszych sióstr
zakonnych- rozpoczęła swój postulat. To takie budujące i radosne, owoc pracy duszpasterskiej, że są powołania miejscowe. Proszę o modlitwę w intencji tej dziewczyny, aby wytrwała w powołaniu.
Również pamiętałem w swoich modlitwach w intencji wszystkich osób życia konsekrowanego- niech Pan Bóg Wam błogosławi.