niedziela, 23 lutego 2014

Wioska San Pablo de Tocolla- wyprawa życia cz.II.


Zaczynam opisywać drugą część naszej wyprawy, choć przez kilka dni chodziłem z tym, jak mam się do tego zabrać, bo przecież nawet najpiękniejsze słowa, nie są w stanie przedstawić tego, co przeżyłem w dżungli, ale postaram się. To była naprawdę wyprawa mojego życia.
      Piątek, po godzinie 06:00 rano rozpoczęliśmy dzień od wspólnej Eucharystii, potem śniadanie, pakowanie rzeczy i w drogę. Na szlak wyruszyliśmy o godzinie 08:30, ale każdy z nas myślał, że spokojnie przez 6h dojdziemy do celu. Nasi przewodnicy to Saul, Misael i trzeci chłopak, to Ivan, my prosiliśmy tylko o dwóch, ale Ivan chciał iść z nami, odwiedzić swoją rodzinkę w tej wiosce. Przed wyprawą myślałem sobie, że to będzie taki dłuższy spacer, mamy wodę, jedzenie, damy radę. I tak ruszyliśmy w nieznane dla nas, w dżunglę. Na początku każdy z nas miał uśmiech na twarzy, nie  było tak źle, idąc przez nieznaną drogę. Pierwsze i dosyć poważne trudności pojawiły się, kiedy trzeba było przechodzić przez „mosty”, czyli powalone drzewo, w dole rzeka, albo spory strumyk. I wtedy człowiekowi udziela się coraz większa adrenalina, rośnie napięcie- bo przecież trzeba tak uważać, żeby nie wpaść do wody. Jak człowiek bardzo się skupia i napina, żeby móc przejść dalej, żeby dotrzeć do celu. Po kilku godzinach marszu, plecak który niosłem zaczął mi trochę dokuczać, po prostu z każdą chwilą stawał się coraz cięższy. Miałem sporo wody i dlatego, było tak ciężko.  Na każdym postoju po jakimś czasie zauważyłem, że nasi przewodnicy nie mają nic do picia i do jedzenia, dlatego też musieliśmy się dzielić z nimi swoim prowiantem, trochę to takie dziwne, że oni nic nie  zabrali do jedzenia i picia, i w ten sposób nasze zasoby wody i pożywienia bardzo szybko się kurczyły, a droga przed nami wciąż długa. Idąc przez dżunglę można było podziwiać piękną przyrodę i bujną roślinność. Na własne oczy widziałem małpę na drzewie, węża, która na szczęście nie był jadowity i małą czarną żmiję- od której ukąszenia człowiek umiera. Również dwa razy na naszym szlaku było mnóstwo bardzo gryzących i dużych mrówek, i dlatego musieliśmy biec, aby żadna z nich nas nie ugryzła. Kiedy upłynęło 6h, ktoś z nas zapytał, gdzie jest ta wioska, okazało się, że brakuje nam do celu jeszcze kilka godzin- i wtedy sobie pomyślałem, że ta wyprawa będzie trwać dłużej. W pewnym momencie, Gabrysia z przewodnikiem Misaelem poszli trochę szybciej, ponieważ nasz przewodnik chciał jeszcze za dnia zwodować naszą łódkę, którą trzeba dopłynąć do wioski. Z każdą chwilą brakowało mi sił, i od czasu do czasu pytałem się Saula, czy daleko jeszcze. Po jakimś czasie swój plecak oddałem jemu, aby to on niósł- ponieważ nie mieli  swojego prowiantu, to niech niosą nasz, a i tak my się z nimi dzielimy. Wiedziałem, że po godzinie 18:00 zaczyna się robić ciemno, a my w dżungli, czy daleko jeszcze? Tego nie wiedziałem, to chyba wiedział tylko nasz przewodnik. Kiedy zrobiło się już ciemno, nam zostało do przejścia bardzo trudny odcinek, takie małe bagna, woda i błoto, do tego ciemno- mieliśmy latarki, ale i tak w moich butach było pełno wody i błota- szedłem taki zmęczony z nadzieją, że w końcu wyjdziemy z tej dżungli, zobaczymy łódkę i popłyniemy do wioski na upragniony odpoczynek. Kiedy zapadła noc, dzięki Bogu była piękna pogoda, pełnia księżyca, gwiazdy na niebie, a my szliśmy już bardzo zmęczeni. I w pewnym momencie mówię do grupy „czuć benzynę”, i faktycznie po paru krokach zobaczyliśmy brzeg rzeki Algodon, Misaela i Gabrysię przy łódce, teraz czekała nas nocna podróż łódką peke-peke do wioski. Wyczerpani, ale zadowoleni, że już jesteśmy blisko naszego celu. Płynąc rzeką Algodon, nocą mogliśmy podziwiać ciszę i piękno tajemniczej dżungli, po ok. 40 minutach dopłynęliśmy do wioski. Wszędzie ciemno, cisza, spokój, było po godzinie 20:00. Doszliśmy do chałupki, w której będziemy spać. Zdjąłem swoje buty całe w błocie, wysiadając jeszcze z łodki wpadłem w takie błoto, że Saul musiał mnie wyciągać, bo sam nie mogłem się wydostać. Nasza kolacja była przepyszna- każdy z nas zjadł gorącą zupkę chińską, jakiś rosół z kury, przepyszna. Byłem taki zmęczony, że myślałem tylko o pójściu spać, ale powolutku w naszej chatce gromadzili się ludzie, i ktoś zapytał, czy ksiądz nie ochrzci dzieci. Przyznam się, że na początku tylko myślałem o odpoczynku, ale po krótkiej chwili, kiedy odzyskałem trochę sił, zorganizowaliśmy małe nabożeństwo i wszystko pięknie wyszło- Pan Bóg dał nam siły. Ochrzciłem dwójkę dzieci, chłopca i dziewczynkę, wcześniej Gabrysia powiedziała krótką katechezę na temat sakramentu chrztu świętego, było błogosławieństwo wody, poświęcenie domu i każdej osoby, wspólna modlitwa i błogosławieństwo wszystkich ludzi na zakończenie celebracji. Jakie to wszystko niesamowite, tutaj padam z wyczerpania, a za chwilę mam siłę, żeby działać w Imię Jezusa Chrystusa. Każdy z nas miał różne myśli, że nasi przewodnicy nie powiedzieli nam, że ta wyprawa trwa więcej niż 6h, że byliśmy słabo do niej przygotowani, nie mieliśmy dobrej kondycji, zapomnieliśmy zabrać świeczek dla siebie i dla ludzi w wiosce, mieliśmy za mało wody i jedzenia, bo przecież trzeba było podzielić się z przewodnikami.  Ale jedno było pewne, byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy do wioski San Pablo de Tocolla. Kiedy usłyszałem od ludzi, że ostatni raz u nich ksiądz był w 1995 roku, to aż nie chciało mi się wierzyć, prawie 20 lat temu. I teraz my przychodzimy do tych ludzi z misją, z sakramentami Pana Boga. Rozdaliśmy ludziom także różańce i małe książeczki do modlitwy, a dla dzieci nie zabrakło cukierków.
Przed pójściem spać oczywiście nie zabrakło odrobiny mocniejszego alkoholu, co by zabić wszystkie niepotrzebne bakterie w moim żołądku, ponieważ nie wspomniałem wcześniej, że kiedy brakowało wody, to piłem wodę z rzeki i strumyków płynących w dżungli, i nawet nie odstraszała mnie myśl, że mogę nabawić się robaków czy innego zatrucia pokarmowego. Kiedy człowiek jest spragniony, to pije. A ta woda była naprawdę czysta, pływały w niej małe rybki.
Przed godziną 23:00 leżałem już w swoim hamaku, pierwszy raz w życiu będę spał w nowej wersji łóżka, miałem na sobie kurtkę, żeby było cieplej. Zasypiając bałem się przekręcić na bok, że wylecę z hamaku i spadnę na podłogę, ale i tak się wyspałem, ponieważ byłem bardzo zmęczony. Ciekawostką jest to, że w tej wiosce nie było w ogóle komarów, nic nas nie pogryzło. I samo położenie tej wioski jest cudowne i prześliczne, nad rzeką Algodon. Panie Boże, dziękuję Tobie za ten dzień, za to, że nas prowadziłeś przez dziki szlak w dżungli, że nikomu nic się nie stało.
Moja ostatnia myśl przed snem- jutro czeka mnie powrót...
            Sobota- pobudka po godzinie 06:00, spałem bardzo dobrze, tylko noc była za krótka dla mnie. Nawet się wyspałem w hamaku, ale bałem się przekręcić na bok, że wylecę z niego i spadnę na podłogę. Śniadanko, jakieś ciastka, trochę wody, i jakiś proszek przeciwbólowy, choć i tak odczuwałem ból swoich nóg. Pięknie było widać wschód słońca nad rzeką, jak kolejny dzień budzi się do życia. Pożegnaliśmy się z mieszkańcami naszej chatki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Na początku miła sprawa, bo płynęliśmy łódką po rzece, ale później trzeba było już stanąć na własne nogi, i z tym już było gorzej. Po dwóch godzinach marszu przyszedł na mnie taki kryzys, takie zmęczenie organizmu, że pomyślałem sobie, że nie dojdę. A jeszcze wczoraj rozważaliśmy taką opcję, żeby wrócić z tej wioski łódką peke-peke, ale podróż trwa dwa dni, a druga sprawa, że w wiosce nie ma tak dużej ilości paliwa, żeby dopłynąć do Esrecho. Dlatego też bardzo szybko zrezygnowaliśmy z tej opcji, wybierając 12- godzinny marsz przez dżunglę. Kiedy byłem tak zmęczony, to sobie myślałem, że przecież znam już drogę powrotną, i wiem, co mnie czeka, ale mimo tego brakowało sił. W pewnym momencie, Gabrysia, Beata i Szymon poszli swoim tempem, a ja z przewodnikami swoim krokiem, szliśmy trochę wolniej, ponieważ przewodnicy nieśli nasze bagaże. Na kolejnym wspólnym postoju, byłem tak zmęczony, że nawet nie chciałem jeść kanapki, ale dziewczyny szybko mnie do tego zmobilizowały, musiałem odpocząć. W głowie myślałem sobie o coca-coli, brakowało mi energii i cukru, same cukierki landrynki to za mało. I tak mówiłem do pozostałej grupy, że jak dojdziemy do domu, jak tylko wyjdziemy z dżungli, to napiję się tego napoju, który sam w sobie ma mnóstwo cukru.  Pijąc wodę ze strumyków, Saul podsunął mi wspaniały pomysł, abym do butelki z wodą wrzucił kilka cukierków, które się rozpuszczą i woda będzie słodka. To był cudowny pomysł. Na dwie godziny przed dojściem do celu, zjadłem swojego ostatniego małego batonika, i jeszcze podzieliłem się nim ze swoimi przewodnikami, bo przecież oni też potrzebowali pokarmu. A przecież bez przewodnika, to ja sam bym zginął w gąszczu tej bujnej roślinności. dąc przez dżunglę, toczyłem wewnętrzną walkę ze swoim zmęczeniem, z bólem nogi. Bardzo zależało mi na tym, aby za dnia przejść te wszystkie mosty, które na nas czekały, aby za dnia wyjść z dżungli. Od godziny 15:00 zacząłem się tak prywatnie modlić, prosząc Pana Boga o siły. Szedłem sobie swoim równym tempem, starałem się nie zatrzymywać i nie robić niepotrzebnych postojów, zależało mi bardzo na tym, aby wszystkie trudności na drodze pokonać za dnia. Kiedy zaczęliśmy przechodzić przez te różne kładki, i skończyliśmy, spotkała nas kolejna niespodzianka- straszna ulewa- teraz to już w ogóle nie było widać naszego szlaku, tylko jeden wielki potok wody. Idąc po wodzie, musiałem dwa razy albo i więcej  uderzyć nogą o coś, bo jak się później okaże, stłukłem sobie dwa palce, tak porządnie, że paznokcie są martwe, ale na pewno odrodzą się nowe. Idąc w deszczu, odzyskałem trochę sił, choć gorzej się szło po tym błocie. Ale czułem już, że jesteśmy blisko domu. Po godzinie przestało padać, a my z każdą chwilą byliśmy coraz bliżej Estrecho. O godzinie 18:00 wyszliśmy z dżungli, udało nam się za dnia, jeszcze godzinka i będziemy na lotnisku, skąd motokarem dojedziemy do domu- i tak się stało. Wychodząc z dżungli, widziałem jak gdzieś tam daleko nad miastem z lewej strony  przechodzi burza, błyski piorunów oświecały całe miasteczko- fantastycznie to  wyglądało, a burza była daleko od nas. Byłem taki szczęśliwy, że jesteśmy już w bezpiecznym miejscu. Zadzwoniłem do Gabrysi, aby Beata zamówiła nam motokar, który przyjedzie po nas, i tak się stało. Wracając do domu, zatrzymaliśmy się, i w sklepie kupiliśmy coca-colę, taką dużą butelkę. Saul, Misael i ja jadąc motokarem piliśmy ten pyszny i niezdrowy napój, ale mi naprawdę brakowało cukru i energii w moim organizmie.
Cali i zdrowi dotarliśmy do domu. Prysznic, kolacja i spanie, tak byliśmy zmęczeni. Przy kolacji trochę dzieliliśmy się swoimi przeżyciami. Jutro rano mamy  mszę o godzinie 7:30 i chrzest, ciężko będzie wstać, ale na pewno się uda. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak wyczerpany, i szczęśliwy. Pan Bóg naprawdę nas strzegł w tej dżungli, żeby nikomu nic się nie stało.
Niedziela- wstaję z wielkim opóźnieniem, i z bólem nóg, ledwo chodzę. Poranne kąpiele i ruszam do kościoła, ale s. Lupe mówi mi, że poczekamy jeszcze z mszą, bo pada deszcz, i ludzie jeszcze nie przyszli. Podczas odprawiania mszy świętej, nie byłem w stanie klękać, tak bardzo odczuwałem ból swoich nóg. Msza święta z chrztem została odprawiona, zjedliśmy wspólnie śniadanie i z powrotem każdy wrócił do swojego łóżka. Ludzie nam się dziwili, że tacy zaprawieni jesteśmy w chodzeniu, bo nikt z nich nie robi tak, że z dnia na dzień wraca. Tylko po dwóch, trzech dniach pobytu w wiosce, dopiero się wraca do Estrecho, a my pokonaliśmy ten dystans z dnia na dzień-niewiarygodne, ale prawdziwe.
Po południu popłynęliśmy sobie na drugi brzeg rzeki Putumayo, i stanęliśmy na ziemi kolumbijskiej. Odwiedziliśmy małą wioskę, która graniczy z Estrecho .To na co zwróciliśmy uwagę, to porządek i lepsze wykonanie domków. Krótka była nasza wizyta w Kolumbii, ale za to mogliśmy podziwiać piękny widok rzeki Putumayo z drugiego brzegu.
 Wieczorem mieliśmy ochotę na zupkę chińską, a Beata usmażyła nam frytki, pyszna kolacja. I jutro już poniedziałek, i czas powrotu do Iquitos. Jeśli będzie ładna pogoda i nasz samolocik przyleci.
            Poniedziałek- przez głośniki, które są rozmieszczone w miasteczku (taki radiowęzeł), dowiadujemy się, że samolot wyleciał z Iquitos, i niebawem wyląduje u nas. Po śniadaniu, spakowani żegnamy się i ruszamy na lotnisko. Oczywiście znów każdy bagaż jest ważony i każdy pasażer. Dowiedziałem się, że po tej wyprawie ubyło mnie 2kg.  Po 40 minutach lotu byliśmy już w Iquitos.
To była moja pierwsza wyprawa w głąb dżungli, niesamowita przygoda i doświadczenie tego, że ludzie potrzebują kapłana, bo przecież my szliśmy do tych ludzi z przesłaniem Dobrej Nowiny- że Jezus Chrystus jest naszym Zbawicielem i Bogiem. To Pan Bóg czuwał nad nami.
Panie Boże dziękuję Ci za dar życia.



















           

2 komentarze:

  1. w tej chwili przychodzi mi na myśl tylko jedno - za pokutę Księdza tam wysłali?? :-D Niesamowite zmierzenie się z samym sobą, własną niemocą i w tym wszystkim Bóg.. Jego działanie, Jemu służba... Jestem z Ks dumna!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowita przygoda! Jestem pełna podziwu, pozdrawiam Beata

    OdpowiedzUsuń